Poczem zasnęły braciszek przy siostrze,
Jak polne ptaki gdy się noc rozpostrze.
Wśród dnia białego noc się stała ciemna,
I cisza taka ponura, podziemna,
Że już tam z dołu ze ślicznego świata,
Żaden najcichszy głos ich nie dolata,
I ani wiedzieć czy świt niebo krasi,
Przy którym z krzykiem wychodzą juhasi,
Czy wschód na niebie, czyli zmierzch wieczoru,
Odkąd nie słychać dzwonienia z klasztoru!
Długi czas Janek co czynić nie wiedział,
I jak zdrętwiały przed ogniskiem siedział;
Aż kiedy dzieci zbudzone na nowo,
Poczęły z płaczem kwilić mu nad głową,
Wołając z ciemnych kątów: ojcze chleba!
Poczuł, że przecież coś próbować trzeba.
Głód małych dzieci siły mu podwoił,
Toporem ręce żylaste uzbroił,
I drzwi wywalił i jął kopać w śniegu,
Ale się nie mógł przedostać do brzegu.
Strona:Poezje Teofila Lenartowicza2.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.