Strona:Poezje Wiktora Gomulickiego.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

Pod kruchtę baba podąża kulawa,
Z pod mioteł stróżów wznosi się kurzawa,
A człowiek chory wstaje i boleśnie
Na ruch uliczny patrzy. Jednocześnie
Gruby parobek odmyka z hałasem
Cuchnącą norę, kędy za szynkwasem
Stoi żyd rudy, jak szatan kusiciel;
I gdy w kościołach króluje Zbawiciel,
Z natchnioną twarzą, łagodnemi usty,
Tu wstrętne widmo szału i rozpusty
Głodnych nędzarzów ciągnie przez płomienie
Na wieczną hańbę i na zatracenie...

W oknie, nakrytem płócienną oponą,
Zaskrzypiał lufcik — i na bruk rzucono
Bukiet uwiędły. Poczerniałe kwiecie
Upadło ciężko w kurzawę i śmiecie,
Poczem, do ścieku popchnął je przechodzień.
W mieście, rzecz taką można widzieć co dzień;
Tu kwiat — nierzadko — co błyszczał w salonie,
Na brudny śmietnik wędruje po zgonie,
Gdzie go człek każdy potrąca ze wzgardą...
Czemuż więc głowę podnoszą tak hardo
Stołeczne, sztucznie malowane róże?
Cóż ztąd, że przyszły na ten świat w purpurze,
Z łonem kryjącem zmysłowe ponęty!
I że za niemi w rozkoszy odmęty
Idzie niejeden jako w morskie tonie? —
Ogród je zrodził, ale ściek pochłonie.
................