Każdy akord, co słodkim przemawia urokiem,
I jak mniszka welonem, zasłonić się mrokiem;
Lecz musiałby wziąć w siebie wszystkie smutku głosy:
Szmer, którym na mogiłach płaczą suche wrzosy,
Głos dzwonu, co za zmarłych modli się wieczorem,
Jęk wichru, łkającego w lochach pod klasztorem,
Nutę psalmów pokutnych, rzewne łzy sieroty,
Szept więźnia, co do murów przemawia z tęsknoty,
Cyprysów szum, puszcz wielkich ponure pacierze,
Płacz dziecka, które anioł z kolan matki bierze,
I wreszcie ten chór jęków, jakim w nocnej ciszy
Ziemia mówi do Boga...
Duch mój słyszy, słyszy
Tę olbrzymią melodję, co do światów Pana
Płynie, laski prosząca i łzami zalana —
Słyszy ją, lecz powtórzyć napróżno się sili!
O Panie! czyżby dom ten, tak martwy w tej chwili
Nigdy nie znał dni jasnych, śmiechu i wesela?
Czyż zawsze był tak smutny, jak ascety cela?
Czyż zawsze był tak niemy, jak głaz na mogile?
Zaprawdę nic! I on miał szczęścia rajskie chwile,
I na niego blask siała jutrznia złotowłosa,
I nad nim gwiazd lampami płonęły niebiosa —
Strona:Poezje Wiktora Gomulickiego.djvu/157
Ta strona została skorygowana.