Do każdego z nich chłopiec, rad ojcowskich pomny,
Chodził z listem w kieszeni i pokorą w mowie;
Dobre robił wrażenie jego układ skromny,
Rzucano mu po jednym uśmiechu i słowie;
On za uśmiech i słowo wdzięcznym być przyrzekał,
Kłaniał się — i czemprędzej do domu uciekał.
Zwykle takie stosunki trwały bardzo krótko.
Raz tylko, od prezesa, co miał żółtą cerę,
Sześdziesiąt wiosen, kaszel i żonę młodziutką,
Odebrał zaproszenie (Bóg to wie, czy szczere,
Choć prezesowa przy niem miała słodką minkę)
Żeby do nich przychodził czasem „na godzinkę.”
Więc bywał tam niekiedy. Wspomnę tu nawiasem,
Że prezesowa z siostrą Ottona na pensji
Żyła w ścisłej przyjaźni, lecz ochłódły z czasem
Te stosunki dla jakichś „żalów” i „pretensji”,
I że teraz, zrobiwszy rachunek z pamięcią,
Wskrześć tę przyjaźń gwałtowną zapłonęła chęcią.