Pobiegł. Warszawa była senna od gorąca;
Mieszczuchy, trawiąc obiad, drzemali przy siescie,
Kwiaty mdlały na skwerach od kurzu i słońca,
I zapach bzów kwitnących płynął w całem mieście.
W takie dnie dusza ludzka do rozkoszy skora.
Sama idzie, jak Psyche, w objęcia Amora...
Otton prędko porzucił mury, i niebawem
Znalazł się w pełnej cienia i chłodu alei.
Cisza była tu wielka, tylko gdzieś nad stawem
Leniwie rechotały żaby. W epopei
Są ustępy liryczne, a tam gdzie fabryki
Wciąż dymią, są ogrody: miejskie bukoliki.
W tem miejscu długim one ciągnęły się sznurem,
A każdy zdał się mówić: „smutnym być nie można!”
Ludzie kędyś się skryli, za to ptaków chórem
Odzywała się zcicha gęstwina przydrożna;
Na zamianie tej nigdy natura nie traci,
A ktoś rzekł: „Dobrze z braćmi, lecz lepiej bez braci”