Strona:Poezje Wiktora Gomulickiego.djvu/265

Ta strona została przepisana.

Ona, w linjach biegnących w harmonji,
Każe głazom sławić stwórcy imię;
I katedrą wystrzela w Kolonji,
I wyrasta bazyliką w Rzymie.

Lecz tych cyfer, królujących światu,
Nie wskazała nam dłoń pedagoga...
Badał drzewo — nie pokazał kwiatu,
Wznosił kościół — nie pokazał Boga.
Na tablicy, palcami krzywemi,
Ciężkich „równań“ wciąż kreślił łańcuchy,
I krępował młode serca niemi,
I zakuwał niemi młode duchy;
I to sprawił formuł swoich nudą,
Że nam zapal wystudził wśród łona,
I jałową uczynił nam grudą
Niwę, która wydała — Newtona!

Więc umysły w inną poszły stronę —
Tam, gdzie brzmiało twoje, mistrzu, słowo...
Słowo szczere, rozważne, natchnione,
Sercem cieple, hartowane głową...

Ze mgły wspomnień i zapomnień tylu
Dzisiaj jeszcze wyraźnie mi błyska:
Twarz o chmurnym, dantowym profilu,
Wzrok, co cielic błyskawice ciska,
Czoło mędrca razem i asecty,
I skroń, włosem siwiejącym biała...
Dzisiaj jeszcze szukałbym podniety
I pięknego dla marzeń swych ciała,