Znałem jedną, której oczy szklane
Łez brylantem nigdy nie zalśniły;
A pierś miała, jako z lodu ścianę
Nietopnącą i wobec mogiły;
Gniew też tylko, milczący wymownie,
Czasem w oczach rozżarzał jej głownie.
Ta, z suchemi wieczyście oczyma,
Była dla mnie zagadką męczącą;
— Cóż — myślałem — na uwięzi trzyma
Łez jej falę na lica się rwącą?
I bart jakiż, anielsko-niewieści,
Okamienia wybuch jej boleści?
Chciałem wierzyć, że w źródle modlitwy
Taki spokój i moc taką czerpie;
Że ją wspiera wśród życiowej bitwy,
Przenajświętsza stojąca na sierpie...
Lecz nieprawda! — bo i z oczów Marji
Łzy gorące ciekły na Kalwarji.
Chciałem wierzyć, że ją nauk chłody
Wyziębiły, jak wulkan — z pozoru;
Że w niej drzemie, pod zwierzchniemu lody,
Dusza pełna światła i koloru...