Rzadko ją śmieszką widział świat. Niekiedy,
Uciekłszy z koła zapustnej czeredy,
Biegła, gdzie w mrokach błękitnych ołtarza
Lampka to gaśnie, to znów się rozżarza,
I tam, nie wiedząc dlaczego i po kim,
We łzach tonęła. Czasem ją głębokim
Przejęła smutkiem cudza łza lub wina,
Albo też akord ponury pianina
O dreszcz przyprawił. Czasem, gdy z ogrodu,
Razem z falami jesiennego chłodu,
Woń zwiędłych liści weszła do komnaty,
Smutniejąc nagle i rumieńców kwiaty
Tracąc, siadała blada, marmurowa —
I nikt z niej wówczas nie wydobył słowa.
Mgła melancholji, co włóczy po świecie
Swe zimne zwoje, a czasem przygniecie
Dławiącym smutkiem jaką duszę tkliwą,
I ją dosięgła. Była nieszczęśliwą
Nieszczęściem innych. Jak pewne rośliny,
Co liściem wilgoć, swój pokarm jedyny,
Ciągną z powietrza, chłonęła tak w siebie
Smutek wszechrzeczy, rozlany po niebie,
Gwiazdach i morzu, obłokach i ziemi...
Lecz, gdy kto umiał słowy miłosnemi
Zakląć cudownie mimozę tę smętną,
Z lic jej niknęło melancholji piętno
I łono grało pełną uczuć gamą.
Dla kochanego miała rozkosz samą:
Strona:Poezje Wiktora Gomulickiego.djvu/62
Ta strona została skorygowana.