Strona:Poezye (Odyniec).djvu/505

Ta strona została przepisana.
DO WINCENTEGO J....




Takżeś się to w ochocie pracowania zaciął,
Że niepomny obietnic, ni szczerych przyjaciół,
W chmurach pyłu nad stosem fascykułów zgięty,
Na chwilkę wybiedz z miasta nie raczysz, Wincenty?
Czyż prawo kłamać uczy? — Rokiem może wprzódy
Zdolne zmniejszyć twą winę znalazłbym powody,
Kiedy jeszcze w motylich smakując niestatkach,
Ciągła nowość przy nowych więziła cię kwiatkach.
Dziś trudno wierzyć wieści, co mi o tém głosi.
Gdzież kwiat milszy od róży, dziewica od Zosi?
W blasku jéj spojrzeń skrzydło spłonęło motylka.
Nosił, bracie, wilk owce, ponieśli i wilka.
Lecz przebacz, żem zbyt w sobie zaufany wielce
Zapomniał, że grot czasem zwraca się na strzelce.
Zgoda raczéj, Wincenty! dajmy wzór dla świata,
Jak i w spółzawodniku można kochać brata.

Tak niegdyś przed wiekami, gdy do chlubnéj mety
Rycerze się dziarskiemi gonili dzianety,
Choć każdy chciwy sławy, skromnéj pełen trwogi,
Zdradą obok bieżącym nie krzyżował drogi,