Strona:Poezye Alexandra Chodźki.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Gdy się w blask dzienny piérwsza mgła rosproszy,
O woni kwiatów, o słowika śpiéwie;
Gdy ciche słówko miłości, roskoszy,
Drży w każdym listku, szepce w każdym krzewie;
I wody bliskie i wiatry łagodne
Słodko dla ucha samotnego grają.
I zwilgotnione rosą kwiaty chłodne,
I gdy się błędne gwiazdy spotykają,
I bława fala coraz bardziéj mglista,
I traw zieloność coraz bardziéj mroczna,
I na podniebiu ta barwa uroczna,
Tak czysto ciemna, tak ciemno przejrzysta — [1]
Wiódł Endymijon przed siebie, za siebie
Oczarowane oczy. Z nad głębini
Morza wstał księżyc na wschodniém niebie.
Po bóstwie nocy najstarsza bogini
W państwach ciemności. Blada, uwieńczona
Laurem z promieni i gwiazd zwolna płynie.
I tak łagodnie, tak melancholijnie,
Tak słodko patrzy na Endymijona.

Słuchaj od morza rozległ się głos liry
Półcichy z razu, potém pełny, szczéry,
Zagrzmiał, rozlał się w całej okolicy;
I znów złagodniał, znów dźwięki mdlejące
Zbiegły i rossypały się w pereł tysiące.
Zda się fontanna tonow ze dźwięku krynicy
Wybiła, roskwitnęła, w powietrzu zawisa,
Urwie się i upadnie w dół deszczem klejnotów;
Znów lubym szmerem fala się kołysa,
I znów wsięka, do nowych gotując się lotów.
Nie to nie ludzki palec te strony porusza,
To Olympu muzyka. — Słuchaj, patrz jak zgodnie

  1. S Parisiny, początek,