Strona:Poezye Alexandra Chodźki.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Jej we łzach oczy,
Jéj twarz anioła!
Jak fijolek od kropli rosy,
Jéj głowa od snutku schylona,
Jak splątane jego gałąski, jej włosy
W takim nieładzie i wdzięku
Rossypały się na jej szyję, na ramiona.
Wchodzę nie postrzeżony, usiadam blisko,
I nie śmiem — o nie! jakiż okrutnik ją zbudzi,
Wróci ze snów niebieskich, z letargu marzenia,
Na świat, do złych ludzi?
O nie! — niech marzy, może o mnie marzy.
Przypatrzę się jej twarzy. —
Pomnę. Lubiłem niegdyś widowisko
Nieba wraz po zachodzie; lubiłem te cienia,
Półcienia, te barw, te zmian tysiące,
Co jak fala kwiatów na majowéj łące,
Co chwila inne, palą się, tleją i mroczą
Na niebios kole;
Nieraz w takiéj wędrówce nie uczułem chłodu
Spoźnionej nocy. I dziś tak ochoczo,
S taką roskoszą patrzę, szukam wschodu i zachodu
Myśli, na jéj twarzy, jéj czole.

Jak cicho musi bydź w jéj duszy!
Pewno żadne cierpienie,
Żadne przykre wspomnienie
Spoczynku błogiego nie zruszy.
Pewno myśl, jak pszczółka młoda,
Leci s kwiatu do kwiatu przez pamiątek błonie
Pić słodycze i wonie.
Bo tak luba, tak cicha
Melancholija s twarzy oddycha,
Taka na bladej twarzy pogoda!
Nie jest to owa bladość chorowita,