Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/201

Ta strona została skorygowana.

Łokciami wrosłe do kolan od brody —
Gdzieś spętanego narodu — rapsody.
Nie jeden leżał tak w blasku księżyca,
Na nocne mało uważając chłody,
Pod murem, inny w kuczkę jak kotwica
Zwił się, i słońca przeliczał zachody.
Mistrz Arthemidor — kto znał go już bliżej —
Szersze od Maga wykładał pomysły.
Natchniony nawet bywał, lecz nie ścisły
I niewątpliwie że wszystko brał niżej;
Acz potrącony Jazona milczeniem
Lub wątpliwością dziwnie wyrażoną,
Wzbierał — i takim porywał natchnieniem,
Orlim, że słuchacz z żadną nie stał stroną,
I gdzie przechylić się nie wiedział wcale,
Co Jazon zwykł był zwać: nie-nowe ale — —

Mędrców tych bliżej badając dwoistość:
Wzniosłość — Koryntczyk znał, Mag — uroczystość —
I była jedna między nimi strona
Nieprzełomliwa, jak czasów wyroki,
Wyczerpniętemi słowy naznaczona —
Po czem w dwie strony obracali kroki,
Milcząc — a znali tak ową granicę
Czuciem, jak mało wiedzieli czem ona? —
Gmin w tem dwóch mędrców widział tajemnicę,
Która ich łączy w jednego olbrzyma,
Głów mającego dwie, cztery ramiona;
I myśląc że to w jedności ich trzyma
Co rozpychało ich lub rozdzielało,
Zbliżoną napaść za jedno brał ciało.

Schodząc Mag z Zofią te jej mówił słowa:
«Niewiasto zacna — to tak — w tej już chwili,
Mniemam, że lepiej czujesz się — żeś zdrowa;
Nie iżbym odjąć mógł — jak to robili
Dla innych inni — niemoc, wyższą mocą;
Bo nie ten przedmiot spotykam przed sobą.» —