Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/235

Ta strona została skorygowana.

Wyszedł — przez ramię dorzucając słowo:
«Posłańca spotkasz z kartą przejazdową —
Twoje, zaś, gościu, jutro się rozpocznie
Zowiesz się Barchob — wiem — niech Barchob spoczni
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Ten raźno wyszedł, owy toż do siebie
Wziąwszy, z podróżnym wychodził tłomokiem.
A po północy było już na niebie,
Przez księżyc obłok sunął za obłokiem.
Co raz to wietrzniej i mniej uroczyście,
Mdławo i piersiom duszno jak na burzę —
Ze ścieżek suche podfruwały liście,
Lub szeleściły kładąc się przy murze.
Wiatr bez kierunku, tu tam nagle rwący,
Suchymi w parów pryskał gałęziami
I znowu ciszy moment, acz niknący
Wracał i znowu wiatr miotł obłokami.
Wierzchami sosen obracał leniwo,
Księżyca promień chmurą łamał krzywą —
Widnokrąg cały zaciemniał się nieraz,
Błyskawicami migocąc od spodu
Tak, że wciąż myśleć mógłbyś: «oto teraz
Uderzy piorun.» —

— Barchob nasz, z ogrodu
Wyszedł, do miasta kwapiąc się ulicą —
Co czuł? wysłowić tego niepodobna:
Ogromna przyszłość, rzeczywistość drobna —
Żar — bo nie zapał — żaglem, trud; kotwicą —
Powrót po latach trzech nauk Jazona,
Judei w dali miasteczka błękitne
I mrok — i znowu otchłań rozwidniona.
Myśli, niepewne kształtem, treścią szczytne —
Rzym pod nogami, ile razy jeszcze
Magowe słowa o nim pomnił wieszcze,
Co całą państwa sił architekturę,
Porozsuwały mu w myśli jak górę