Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/249

Ta strona została skorygowana.

W czas perjodycznej ciszy — której mowa
Utula trzeźwych, niepoczciwych zwodzi —
Zastaje w domu, albo nie znachodzi,
Na drzwiach im rosą pisząc zimne słowa:
I dłoń, przed świtem klamki szukającą,
Omywa szasem z krwi — lub krzepi drżącą. —

W czas tajemniczej bladości księżyca:
Syn Aleksandra wrócił do gospody —
Jak światło, co mu olśniło jagody,
Takie wejrzenie tęskne miał — i lica
Pełne takiego bezmiaru pogody,
Co przez głębokość swą, że jest wątpliwy
Mniemasz — lub śmiało, zwątpiłbyś czy żywy? —

Zwątpienia czczość mu serce rozłożyła
I ciężar siebie poczuł nieprzytomny,
Po świecie idąc, co choć ślepa bryła
I bez-zmysłowa i taki ogromny,
Nie traci przecież ciężkości swej środka:
Równo się toczy choć kometę spotka. —

A on — na onym ogromie malutki
Chromiał, że mdłe go wydrożyły smutki!

Więc niby mówiąc «czczo mi» — do gospody,
Wszedł — — Woniejące wraz mu na twarz chłody
Jakoby chustę pot ocierającą
Rzucając — dziwnie bardzo otrzeźwiły —
I mimowolnie wspomniał twarz cierpiącą
Gwida — gdy tak go odchodziły siły
Przed twardym sądem ludzi bez sumienia:
Lecz te, uboczne, pierzchły wraz wspomnienia —
Ciekawszem było, zkąd kwiaty? dla kogo? —
Lub jaką weszły do mieszkania drogą.

Ciekawość wszakże skoro już zgadywa,
Przestaje sobą być i chociaż nie wie