Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/036

Ta strona została przepisana.

Malutkie gwiazdki, jak... makowe ziarna,
Ja tylko jeden znaleźć je umiałem.
Jam je odróżniał z innych gwiazdek grona,
Drżałem, gdy która niedość jasno świeci,
Ponadawałem im synów imiona,
Wierząc, że one, to gwiazdki mych dzieci.
Tak się to w serce wrosło, wkorzeniło,
Że gdy pochmurna albo mglista pora,
I moich gwiazdek nie ujrzę z wieczora, —
To coś mi w duszy tęskno i niemiło.

IV.
Pan był tęgi myśliwy. Raz — było to w maju,

Het przed świtem, — ze strzelbą poszliśmy do gaju
Bić cietrzewie na tokach. Przybyliśmy wcześnie,
Siedliśmy w swoich budach, — wszystko było we śnie.
Czasem chruściel chrapliwy ozwie się gdzie z błota,
Czasem wietrzyk zawieje, słowik zaszczebiota.
Tak cicho! ani szaśnie... tak pięknie w tej dobie,
Żem niewolnic znak krzyża położył na sobie,
I począł mówić pacierz strzelisty, głęboki.
Spuściłem kurek strzelby na pierwszym odwodzie,
I czekając cietrzewi, patrzałem w obłoki,
Jak zawsze na trzy gwiazdki — te były na wschodzie.
Igrały ze mną starym: błysną, to przygasną,
To zapłyną obłokiem, to zaświecą jasno,
Istne dziatki swawolne...
Ot razem coś mignie,
Coś jak sznurek ognisty po Niebie przeleci.
Spojrzałem... dreszcz mnie przeszedł... i krew w żyłach stygnie —
Spadły trzy gwiazdki moje... gwiazdki moich dzieci!...
Począłem płakać głośno, sam nie wiedząc za czem,
Począłem Anioł Pański — aż pan krzyknął w gniewie:
Czego tam Janie chlipiesz? pospłaszasz cietrzewie,
Z twojej łaski zwierzyny w oczy nie obaczym!