Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/041

Ta strona została skorygowana.

Albo pan jaki raczy dać do ręki żebraczej
Sto złotych — nie inaczej.
 
Ha! każdy ma swe gusty: ja wolę kąsek tłusty,
A ty — sielskie odpusty.

Bóg dobry! tak kolego, lecz król... to co innego,
Król to żywi biednego!

Nie król, to dwór, co hula; ciebie Pan Bóg rozczula,
Co do mnie, wolę króla.

Wejdź pod królewskie znamię, siądź przy zamkowej bramie,
Obaczysz, czy ja kłamię?

Szczudło głową coś kiwa, wtem organ głos przerywa,
Wyszła święta Wotywa.
Boga, ten króla chwali, — a król, stojąc w oddali,
Podsłuchał, co gadali.

II.
W tydzień — znów dziady społem; król z senatorskiem kołem

Wysiada przed kościołem.

Idzie gdzie dwaj żebracy; za nim niosą dworacy
Dwa bocheny na tacy.

Król, z uśmiechem na twarzy, obu biednych nędzarzy
Własnoręcznie obdarzy.

Szczudło, co chwalił Boga, dostał bochen pieroga, —
Bułka cienka i droga.

Kostyl z królewskiej chwały, wziął chleb czarny i mały,
Ciężki jakby ze skały.

Szczudło w rogu cmentarza tylko pacierz powtarza,
Na podarek nie zważa.

Oparł ręce u kija, wzrokiem Niebo przebija,
Mówi Zdrowaś Marya!