Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/051

Ta strona została przepisana.

Niech się przynajmniej sumienie rozwiąże!
O! bo to ciężko... tak ciężko... nie wiecie —
Nosić na rękach krew w złości rozlaną;
O! tak to dręczy, tak pali, tak gniecie,
Jak gdyby w piersi żaru nasypano...
Zdaje się dawno — przed trzydziestu laty,
Ale sumienia nie przedawnić marnie...
Zdejmijcie tylko z mej duszy męczarnie,
A głowę sobie oddajcie na kąty;
Może toporem odbita od szyje
Przestanie płonąć od gorących myśli,
Może krew moja krew niewinną zmyje.
Każcie mię skować, uwięzić najściślej,
Tylko z sumienia rozwiążcie mi pęta —
Bo jak to ciężko, nie daj Panie Boże!
— Któż ty snadź jesteś?
— Zwali mię Chodyką.
Rodem z Polesia — w mojej wiosce może
Który ze starych dotąd mię pamięta;
Choć to już dawno na bezludnym borze
Żyję jak zwierzę ze zwierzyną dziką,
Lecz długo żyje pamiątka zbrodniarzy!
Może, dawniejsze wspominając lata,
Któryś mój sąsiad i dziś jeszcze gwarzy
O tym Chodyce, co zgładził ze świata
Niewinną duszę!...
— Kiedy? jak to było?
Gadaj mi, starcze!
— Oj ty jasny Książę!
Niemiło przeszłość wspominać, niemiło,
Kiedy się zbrodnia do wspomnień uwiąże.
Odkąd poszedłem na bezludną puszczę,
Nie wyjawiłem mej zbrodni przed nikim;
Lecz dziś, jak w cerkwi, jak przed spowiednikiem,
Wszystko z pod serca, a wszystko wyłuszczę.
Chciejcie posłuchać, co wyznam otwarcie,
A potem zróbcie co trzeba, sędziowie;