Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/063

Ta strona została przepisana.

I kijem lub toporem na śmierć go przemogę!
Nie nosiłem na piersiach, jak ty Książę, zbroi:
Nieraz mię okaleczył... lecz to się zagoi;
Nieraz w szponach niedźwiedzich jak przyczaję ducha,
On mię łapą potrąci, obwącha, posłucha,
A sądząc, żem nieżywy, już zemsty nie szuka,
Och! człowiek odziczały, to przemyślna sztuka...
Co tam wam opowiadać? bo któż mi uwierzy,
Jakem ja się przyczajał do ptactwa i zwierzy,
Jakem dostrzegł z daleka, jak nacierał z blizka? —
Ściągnąć orła z obłoków, zwierza z legowiska,
Zdławić łosia w objęciach — na co tu narzędzie?
Głód rozumu nauczy i siły dobędzie!
Co rok, gdy śnieg wypadnie w jednostajnej porze,
Kreskę na moim dębie wyciosam na korze —
I tak znaczyłem lata — ej niemiłe dzieło,
Nim się dwadzieścia karbów na korze wycięło!
Czas płynie — a ja ufny w Najwyższej opiece,
Modlę się, zbieram roje, albo barci klecę.
Moje pszczółki kochane znały moją władzę:
Wyjdzie rój — ot i czeka, nim go sam osadzę;
Wiedziały, że wsadzone rękami mojemi,
Czy wysoko na drzewie, czy nizko na ziemi,
Znajdą dobrą siedzibę; — gdy karmu niewiele,
Od starych miód odetnę, a młodszym udzielę.
I tak co rok, a co rok.
Od ziarnka do ziarnka
Mnożyła się i ręką szła mi gospodarka; —
W lat dwadzieścia i kilka — w szerokim zakresie
Trzy kopy moich barci naliczyłem w lesie.

XI.
Ależ trzeba nieszczęścia! Wszak mówiłem o tem,

Żem niegdyś krzyż drewniany postawił nad błotem,
Jak tarczę od szatana; — ot niszczał leciuchno,
Podgnił, upadł na ziemię, rozbił się na próchno,
I już trawa zarosła na ubitej drodze,