Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/064

Ta strona została przepisana.

Gdzie bywało wieczorem pomodlić się chodzę.
Więc znowu, Boże odpuść! byłem w sidłach dyabła —
Mój topór się potrzaskał — i ręka osłabła,
Nie miałem sił na nowo odbudować krzyża,
A już czułem, jak starość, jak śmierć się przybliża,
I zapragnąłem śmierci. — Nie sposób żyć dłużej —
Kiedy już drżąca ręka do pracy nie służy,
Kiedy nie mam siekiery — ej nie przeżyć wcale!
Czem ja kłodę rozrąbię? czem zwierza powalę?
Wszak już i głód dokucza — już niedźwiedź kudłaty,
Co mi służył za odzież, podarł się na szmaty.
Cóż począć? śmierć nadchodzi — ot szepcąc pacierze,
W mojej dębowej klatce do śmierci przeleżę.
Więc powlokłem kościska w wypróchniałą jamę;
Lecz tu poczęły dręczyć okropności same,
Tutaj czarna tęsknota do świata i ludzi,
Tu pragnienie rozpali, tu się głód obudzi,
Szatan po zgniciu krzyża, ufny w swej potędze.
Przeszkadzał mi w modlitwie i wyśmiewał nędzę,
W oczy się naigrawał: to wychodzi z błota,
To huczy w oczeresie, to dziko chichota,
To wejdzie mi do serca, i tam ślad swój znaczy
Ponuremi myślami grzechu i rozpaczy.
Gdy ja myślę o Bogu, chcę pokrzepić ducha,
On mi ogień sumienia pod sercem rozdmucha,
I krew mi przypomina, albo ryczy wściekle:
Żegnaj się, czy nie żegnaj, obaczym się w piekle!
Och! wtenczas, jasne pany, ucierpiałem dosyć.
Nie! — rzekłem — niepodobna takich mąk przenosić!
Czyż zniosłem tyle pokus i prac nadaremno,
Aby wkońcu duch czarny wziął górę nade mną?
Nie zdołam się mu oprzeć, ratuj Matko święta!
Bo w tej puszczy przed śmiercią szatan mię opęta,
I weźmie duszę moją. — Wyjdę z tej gęstwini,
Niech się już sądom ludzkim zadosyć uczyni.
Może, kiedy mię spotka zasłużona plaga,
Szatan się ułagodzi, albo Bóg przebłaga!...