Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/066

Ta strona została skorygowana.

Ja się oparłem na mój kij sękaty,
Rzekłem: Niech będzie Chrystus pochwalony! —
Nikt się nie ozwał, ale drżące dziecko
Kawałek chleba rzuciło mi w ręce...
Oj pany! pany! nigdy tak zbójecko
Wilk nie poglądał na zwłoki jagnięce,
Ani połykał tak żarłocznem gardłem
Krwawej zdobyczy na wioskowej niwie,
Jak ja na chleb ten patrzałem łapczywie,
I jak go żarłem...
Z wioski do wioski błąkam się mizerny,
Ludzie się lękli jak dzikiego gadu;
Nakoniec człowiek jakiś miłosierny
Spytał się u mnie: Kto ty jesteś, dziadu? —
I wezwał na noc, i dał ciepłej strawy,
Starą sukmanę dał mi na przykrycie,
I gwarzył ze mną — o Boże łaskawy,
Szczęść temu człeku całe jego życie!
(Najlepszy datek — o wierzcie mi, wierzcie!
Kto swojem sercem biedaka obdarzy).
On mi powiedział: że w tutejszem mieście
Zasiadłeś, Książę, by sądzić zbrodniarzy,
Więc tu przyszedłem.
Jak zbrodniarze warci.
Każ mię ukarać przykładnie a srodze,
A ja cię za to sowicie nagrodzę:
Weź moje pszczoły, — te trzy kopy barci!
Jam je hodował na bezludnym borze,
Strzegłem, czy letnia, czy zimowa pora;
Dziś tego miejsca nie znalazłbym może,
Lecz każ wyszukać, gdzieś koło jeziora,
Las jakby wyspa — bagna idą w kółko,
Przy jednem bagnie jest krzyża ułomek,
A w środku wyspy, nad samą rzeczułką
W spróchniałym dębie wydrążony domek.
Nie gardź podarkiem, miłościwy książę!
A mnie na gardle skaraj jak mordercę;