Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/068

Ta strona została skorygowana.

Ja sobie rozmaite przypowieści lubię,
Powiem aspanu przypowieść:

W samym końcu zaścianku, pilnując swej niwy,
Żył sobie szlachcic poczciwy, —
A miał syna wyrostka z wąsem wyżej nosa.
Chłopiec dobre miał serce, ale w głowie za to
Okropnie było pstrokato,
Zwyczajnie jak u młokosa.
A tuż, mój mospaneńku, obok ich stodoły
Ciągnął się wygon sąsiada,
Na którym pasły się stada:
Konie, owieczki i woły.
Czy wiecie co, tatulu? — tak mówił raz młody —
Fraszki to — praca i cnota.
U nas, panie, poczciwość, trudy, niewygody,
A w domu wieczna hołota.
Czy to Pan Bóg uważa, że ludziska giną?
Poczciwym nie da talarka,
Dla jednego pomyślność odmierza ośminą,
Drugiemu liczy na ziarnka.
Naprzykład choćby u nas: ot idą zapusty,
A w domu ni to, ni owo;
Hola! jakby to dobrze, by na Czwartek tłusty
Utuczyć pieczeń wołową!
— A skądże weźmiesz wołu?

— Czy to wielka sztuka?
Niby to dostać nie możem,
Chodzą woły sąsiada — po gardlisku nożem.
Niech potem sąsiad poszuka.
— Cóż to! — zawołał ojciec — to kradzież wyraźnie..
To jakaś sztuka zbójecka;
A siódme przykazanie? a sumienie? błaźnie!
A nasza wiara szlachecka?...
— At myśleć, co się godzi, a co się nie godzi?
Za cóż my biedni i głodni?