Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/069

Ta strona została skorygowana.

Nas jeden wół przeżywi przez kilka tygodni;
Czy to po ludziach nie chodzi?

Na takie argumentum ojciec mruknął z cicha:
Cóż robić? szatan cię uczy;
Ukradniem jutro wołu, lecz pomnij do licha,
Nigdy kradzione nie tuczy!

Wieczorem stary ojciec poszedł do sąsiada,
Cichaczem kupił wołu, napił się borysza;
Nazajutrz bierze syna, niby się podkrada,
I z wołem... het! do zacisza.
Zaraz nożem po gardle nieszczęsnego byka,
Rozćwiartowali w stodole,
I jak słowo powiedzieć, już u czynszownika
Wołowa pieczeń na stole.

Wiesz co teraz, mój synku? — odmierzym się w pasie:
Zjadając mięsko tak cudnie,
Będziem wiedzieć, mospanie, po niejakim czasie,
Kto z nas utyje? kto schudnie?
Zmierzyli się i każdy na swojej poprędze
Naznaczył kreskę czerwoną.
Co to gadać, tatulu! schudzeni przez nędzę,
Teraz utuczym się pono!
 
Przez całe trzy tygodnie gody u szlachcica,
Codzień przysmaczek od wołu:
Dzisiaj rura do barszczu, jutro polędwica,
Pojutrze pieczeń u stołu.
A tu rozruch w zaścianku, sąsiad niby jęczy,
Niby to szuka wołu, niby ludzi zowie...
Syn dręczy się obawą, jak duch potępieńczy,
Już mu i jadło nie w głowie.
Czy kto skrzypnie we wrotach — on w nocy i we dnie
Marzy o przyjściu sąsiada;
W obiedzie... strach, zgryzota, co chwila poblednie,
A ojciec smaczno zajada.