Na poleskich jeziorach, w bujnym oczerecie,
Lęgną się stada kaczek. Panu wojewodzie
Zamarzyło się z wioski sprowadzić dwie łodzie
I ruszyć na jezioro. W jednej szuhalei
Byłem ja, pan Belina i dojeżdżacz z kniei;
A w drugiem czółnie starem i popsutem wielce
Jechał sam wojewoda, wyżeł i dwa strzelce.
Wpływamy na głębinę, — wtem... zawietrzył w stronę
Wyżeł, psisko niekarne a wielce pieszczone,
Zobaczył stado kaczek — więc bestya skora
Machnął tylko kosmykiem... i buch do jeziora!...
Stara łódź się pochyla, już żłopnęła wody,
Tonie... gwałtu! ratujcie! nie masz wojewody!
Jeno kędyś pluchoczą w rozhukanej fali
I on sam, i myśliwcy, którzy z nim jechali, —
Jeno, proszę aspana, z falami się miesza
Jego suta, zielona ze srebrem bekiesza. —
Pan nie pływał, bo tusza była na przeszkodzie;
Lecz Poleszuk, jak ryba, nie zatonie w wodzie.
Strzelcy się wydobyli za spoiną pomocą,
Nogami depcą fale, pięściami je grzmocą,
Płyną, proszę aspana, że aż widok miły.
Jeden z nich, jak dziś pomnę, Hryćko, syn Kiryłły,
Wynurzył się... odetchnął... dał nurka na nowo...
I jako zgryźć orzecha, jak powiedzieć słowo,
Wybrnął z głębi i za czub wojewodę wlecze,
Na którym ledwie piętno rozpoznać człowiecze.
My wpław i do topielca... siłami wszystkiemi
Dawaj na brzeg wynosić i tarzać po ziemi.
Aż struga z wojewody leje się jak z kadzi.
Pan bez zmysłów, bez pulsu — więc w całej czeladzi
Przerażenie i popłoch; aż po długiej męce,
Wojewoda odetchnął, wzniósł do góry ręce,
I choć zaledwie żyje, zaledwie oddycha,
Te Deum laudamus zabełkotał z cicha.
Zaraz go nieść do zamku na barkiś my wzięli.
Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/089
Ta strona została przepisana.