Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/107

Ta strona została przepisana.

To się jak zając czai do ziela,
To niby tropi, prześlad okrywa,
Nabija, pełznie, mierzy się, strzela.
Otóż z tym głuszcem kiedy się chwali,
Czasem tokuje, podskoczy czasem,
Tak się uwinął, że w pańskiej sali
Wielkie zwierciadło strzaskał obcasem.
Pan się nasrożył, uczuł nad szkodą,
Lecz pan Belina, jakby w igrzysku,
Z cicha mu szepnął: Cyt wojewodo!
Bo spłoszysz głuszca na tokowisku. —
My w śmiech — pan także, nawet mu za to
Darował pyszną strzelbę turecką,
Puścił w niepamięć szkodę bogatą
I długo, długo śmiał się jak dziecko.
Czasyż to były!!
Otóż mospanie,
Gdybyś za czasów żył wojewody...
Lecz może jeszcze — wszak jesteś młody...
Ruszajże sobie na polowanie.

XVII.
Hejże znowu ja do kniei!

Jesień — zima — wciąż na łowy.
Raz zabiegłem po kolei
Aż na wzgórek rotmistrzowy,
Aż na kopce cudzych granic.
Była wiosna — zachód słońca,
Lecz nie zwykłem zważać na nic,
Kiedy ruszą psy zająca.
Dalej, dalej, — a tu ciemno,
Czas do domu, zmrok zapada;
Patrzę wkoło — tuż przede mną
Dwór sąsiadki czy sąsiada.
Tu Brochwiczów gniazdo rodu,
Ród szlachecki, choć ubogi.
Nasłuchałem się za młodu,