Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/118

Ta strona została przepisana.

A kiedy jęknie, to aż w serce bodzie.
Tchnie groźbą cała postać tajemnicza,
I skinął ręką przed oczami memi
Na nasze grunta i na dwór Brochwicza:
Redde quod debes! — wyjęknął z pod ziemi.
A jam bez ducha uciekał po błoni,
A tutaj zda się, że dziad za mną goni.
Wbiegłem do domu o samej północy,
Krew lodem krzepnie, to żarem się pali,
Padłem jak martwy na łoże niemocy,
I nie pamiętam, co już było dalej;
Tylko w gorączce ani chwili niema,
Aby mi starzec nie stał przed oczyma.
— No, dosyć tego — rzekł mi ojciec smutno —
Zapomnij widma, bo ci to niezdrowo —
Ale widziałem, że zbiedniał jak płótno,
Wzniósł w górę oczy, a kiwając głową
Szeptał z westchnieniem: Miłosierny Panie!
Kiedyż to widmo dręczyć nas przestanie?

XXII.
Coś moje ozdrowienie szło krokiem niesporym:

Ojciec i definitor troszczą się nad chorym,
Ów przez czułość rodzica i względy herbowe,
Drugi, pełniąc po prostu prawo Chrystusowe.
Czy mi gorzej, czy lepiej, czy usnę, czy wstanę,
Przy mnie dobrzy starcowie byli na przemianę,
A straszne moje dumki chcąc rozpędzić szczerze,
Grali ze mną warcaby, mówili pacierze.
Lecz ojciec coś mi nie zdrów, coś twarz jego blada,
O trockim wojewodzie nic nie opowiada,
Gdy siądzie do maryasza, choć to gra tak łatwa.
Zamiast bić ze czterdziestu. Bóg wie jak się gmatwa;
A pomnę jak to dawniej było z nim inaczej,
Okładał pacierzami najzawziętszych graczy.
Dzisiaj snadź jego duszę tłoczą jakieś bole,
Nawet puharek miodu, co pijał przy stole,