Czytać w błękitnych oczach spokój jego łona,
A na poważnej tuszy starego brodacza
Rzemień dziany perłami zaledwie się stacza.
Drugi zasię podróżny, prawie młodzian jeszcze,
Na nim szata z czarnego jedwabiu szeleszcze,
Rzęsiście koronami strojna jego szyja,
Pięknie na czarnej szacie biały haft odbija,
Ciemna niewielka broda drobno mu się kręci.
Spójrz na tego człowieka — westchniesz mimo chęci!
Czoło jego chmurnieje — ponad czarną rzęsą,
Gdy spojrzy, w czarnem oku aż iskry się trzęsą;
Twarz młoda, lecz wybladła, zmarszczona i sucha,
Nosi piętno boleści ciała albo ducha.
Zaręba, co z daleka siedział na swej ławie,
Poskoczył i zawołał: Witaj Stanisławie!
Świat jak morze — nie prawdaż? — poniosła nas fala,
Łodzie naszego życia rozbiegły się zdala,
Lecz gdy burza szturmuje, kiedy piorun błyska,
Oto my u komina jednego ogniska.
Przybylec z cicha westchnął i pokiwał głową,
I najserdeczniej ściskał rękę Prokopową,
I rzekł powolnym głosem: Och nie wielkie dziwa!
Wszak los nie takich rzeczy jeszcze dokazywa!
To dobry znak zaiste! — rzekł najstarszy z gości,
I głaszcząc swoją siwą, a przemokłą brodę:
Czołem panie gajowy! — a dajcież gospodę
Dwom podróżnym, co w nocy i w nawałność srogą,
Zbłąkali się, że trafić do mety nie mogą.
Po nocy, wśród piorunów, po chrustach, po łomie,
Kolasa szwankowała, że znacznie coś chromie.
Deszcz opluchał nam głowy, aż leje się z czoła,
A zgłodniały żołądek o wieczerzę woła.
Już to mam z sobą w wozie, jak człek gospodarny,
Spory gąsiorek miodu, spory udziec sarny,