Droga szła między bujne pszenice i żyta,
Przez groblę aż pod krzyżyk i pod uschłe drzewo;
Na prawo były pola, a wioska na lewo.
Z wioski go dolatywał rozgwar niedaleki,
I wionął rzeźwy chłodek z jeziora czy rzeki,
Aż przypomniał Wirgila stary Jezuita
I powietrze wioskowe z upojeniem chwyta,
By starą pierś odmłodzić.
Wtem opodal krzyża
Ujrzał, że jakaś postać k' niemu się przybliża:
Bieży co siły starczą jakiś dziad wioskowy,
Słomiany mu kapelusz ulatuje z głowy;
Lecz stary nie uważa — znać ból tego człeka,
Bo ręce załamuje i krzyczy z daleka:
Księże! pospieszaj!... prędzej! bież co siła zmoże!
Kona mój syn jedyny... o Boże mój, Boże!
Gdzie tam syn?! — to mój anioł i zawsze i wszędzie —
Dla rodzonego ojca żaden syn nie będzie,
Czem ten człowiek był dla mnie... w miłości, w posłudze!
Bo proszę jegomości — to jest dziecko cudze,
Lecz kochał mię, pracował, ach! pracował szczerze!
Pan Bóg go przysłał do nas — i Pan Bóg go bierze.
Taki młody... a wszelka nadzieja stracona...
Prędzej... prędzej... jegomość! bo może już kona,
Bo go kaszel suchotny do reszty zakrztusi,
A biedne jego serce przygnębiać coś musi!... —
Tak woła stary wieśniak, piersi nie oszczędza,
I pada rozpaczliwie tuż przy nogach księdza. —
Prędzej spiesz go rozgrzeszyć... bo życie ucieka!
Moja chata przy drodze... ot widać z daleka...
Widać... goreje w oknie światło od łuczywa...
Mój Boże!... on tam jęczy, on tam dogorywa!
Ksiądz Jezuita spojrzał na ognisko,
I jednym skokiem już przez rów przesadza,