Rotmistrz pomruknął i wstecz się odwraca.
Więc Marek dalej, wciąż snuje się dalej...
Czy go nie widzą? czy go nie poznali?
Kogo powita, do kogo zawoła,
Wszyscy od Marka odwracają czoła;
Kogo chce ścisnąć — wymyka się ręka,
Napróżno woła, zaklina, uklęka
I błaga cieniów: Szlachcicowie mili!
Byście choć słówko przemówić raczyli,
Przyjmijcie brata, nie karzcie surowo!
Lecz cienie tylko potrząsają głową;
A gdy upada, gdy do nóg się ściele,
Oni wzgardliwie brzęczą w karabele.
Ot, jak mu płacą — i dobra zapłata!
Bo kto się hardo wymykał od brata,
Niechaj na zawsze odrzucon zostanie!
Panie Jakóbie! czy to słuszne zdanie?
Na złość herbownym przystanę do kmieci! —
Zawołał Marek, już zły co się zowie.
Tam wedle zdroju siedzieli kmiotkowie;
Kiwa coś głową pracowita tłuszcza
I z krótkich lulek dym kłębem wypuszcza.
A cienie gwarzą: Ej, panie sąsiedzie!
Bóg raczy wiedzieć, jak dziatwie się wiedzie?
Za naszych czasów głód pukał do chatek,
Na święty Marcin i czynsz, i podatek,
A grunt jałowy, nie użyźnić pracą...
Boże, mój Boże, czem oni wypłacą!?
Tak sobie gwarzą ubodzy włościanie,
Gdy się pan Marek zbliżył niespodzianie.
Ale na widok pańskiego kontusza
Cała gromada z miejsca się porusza,
Kłania się nizko przed obliczem pana
I wstecz ucieka, jakby rozegnana.