Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/418

Ta strona została przepisana.

Gdy się nadto rozpędzę, bądź koło mnie blizko,
Gdy się głowa zamarzy, gdy serce zapała,
I kiedy bredzić pocznę, — niech twa rączka biała
Wodą z kastalskich źródeł głowę mi pokropi,
Ażebym się nie wyrwał jak Filip z Konopi!
Przed trzemaset latami, gdzie podolskie łany,
Był cichy dwór szlachecki, Konopie nazwany,
Czy od panów Konopków, co go założyli,
Czy od gęstych konopi, co może z pół mili
Ciągnęły się przy dworku — a że grunt niepodły,
Wyrastały wysoko niby leśne jodły,
Miały liście szerokie, miały kity duże.
Tyle o dawnym dworku i nomenklaturze;
Dość, że jego panowie, ilem zebrał śladów,
Pisali się z Konopi z dziadów i pradziadów.
Tam, w dniu pierwszego maja, na posłaniu grubem,
W dzień świętych Apostołów Filipa z Jakóbem,
Roku, co się od dawna w mgle przeszłości topi,
Wyrwał się z łona matki Pan Filip z Konopi.
Popatrzał na świat Boży i zacisnął pięście,
I skrzywił się, jak gdyby zobaczył nieszczęście,
I wrzasnął w niebogłosy na nutę sierocą,
Jakby pytał z boleścią: A jaż tutaj poco?
I długo hałasował na kształt wojewody,
Co, przybywszy w podróży do nędznej gospody,
Złorzeczy gospodarzom, aż trzęsą się ściany:
Dlaczego tutaj pałac nie wybudowany?
Musiał wreszcie pomyśleć: Cóż po tym zapędzie?
Gdy nie można inaczej, niechaj i tak będzie!
Wydał jakieś jęczenie albo uśmiech głuchy,
I usnął zawinięty w matczyne pieluchy.
W tydzień zebrano gości, jak się zwykle zdarza,
Młodzian ochrzcon Filipem wedle kalendarza,
I łaskawi sąsiedzi popili się zdrowi,
Życząc dobrych sukcesów panu Filipowi...
............