Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/421

Ta strona została przepisana.

A że słynie ktoś mężnym w krajowej posłudze,
I jeżeli konieczna retoryka taka,
To już lepiej Tarnowskim nazywać wojaka,
Najlepiej bohaterem nazwać bohatera!
Ksiądz Retoryk brwi zmarszczył, jak Jowisz Homera
A mszcząc się uchybienia mistrzowskiej powagi,
Skinął na starszych uczniów — i Filip wziął plagi.
A srogich bóstw Olimpu niewinna ofiara,
Gdy po ciężkiej przestrodze pocieszyć się stara,
Każdy nóż naigrawania do serca mu topi:
Nie wyrywaj się więcej, Filipie z Konopi!
Drugi raz w Wielki Piątek jezuickie żaki,
Aby dać pobożności gorliwej oznaki,
Więc za to, że Żydowie umęczyli Boga,
Chciały wygrzmotać kijami rabina z Ostroga.
Hurmem tedy pobiegły ku jego gospodzie
(Takowe nabożeństwa były wtedy w modzie).
Dalej tłoczyć się, krzycząc wokoło siedziby,
Zaświstały kamienie, zabrzęknęły szyby,
Wysypał się rój Żydów w hałaśliwej tłuszczy,
Ktoś jeden, potem drugi do bitwy poduszczy,
I dwa groźne obozy skupiły się z blizka,
Każdy złorzeczeniami i kamieńmi ciska;
Pogruchotano kije — zwarto bój na pięści,
A żakom jezuickim snadź Bellona szczęści:
Bo tamtych większa liczba, tych męstwem ośmiela,
Pokonały wrzaskliwe hufce Izraela;
Krew nawet popłynęła — już starsi pszypadli,
Pienią się zapaśnicy, biją się zajadli.
Wtem, gdzie bitwa najsroższa, gdzie najgęstsze ciosy,
Wpadł Filip, z cycerońska krzycząc w niebogłosy:
Stójcie, bracia! co widzę? cóż to w waszej głowie?
Wszak Chrystusa męczyli ich dawni przodkowie!
Cóż oni temu winni? Swawole! swawole!
Na bezbronnych!... na słabych!... O! ja nie pozwolę!
I wpadł w środek motłochu — a tam kupy wrzące
Nuż tedy grzmotać pięśćmi swojego obrońcę: