Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/427

Ta strona została przepisana.

I za dwojgiem kochanków, tejże samej chwili,
Wstawiał się do rodziców, którzy go lubili.
Nim upór pana ojca przełamał ognisty,
On przewoził kochankom ukłony i listy,
I póty prosi, błaga, intrygę kojarzy,
Aż na związek serc czułych zezwolili starzy.
I jakże wyszedł na tem. Żal się Panie Boże!
Stracił bogaty posag, stracił dziewczę hoże!
Nie żal go, że cichaczem twarz łzami pokropi:
Bo się wyrwał w swatowstwo, jak Filip z Konopi.
............



FRAGMENT VI.
Tedy Filip, zraniony na ciele i duszy,

Już w domu zamieszkawszy, rzadko gdzie wyruszy;
Przywiązał się do pola, do łąki, da wioski,
I w pracy swe bolesne zagrzebywał troski,
Ugaszczał dobrych ludzi, uszczęśliwiał kmiotka,
Odżyła nowem życiem domowa zagródka.
Sąsiedzi go lubili i estymowali.
— Lubo dziwak — mówiono — choć mu mózg się pali,
Ale serce poczciwe w pracy się nie nuży, —
Trzeba o tem pomyśleć, niech rodakom służy!
Tak mówili życzliwi współobywatele,
A właśnie, że ku temu i zręczność się ściele:
Bo przyszła wić królewska do wszystkich powiatów,
Aby na sejm grodzieński wysłać deputatów.
Więc zgromadził się sejmik w powiatowem mieście,
Zjechało się i panów, i szlachty ze dwieście.
Tego, owego wybrać... ktoś krzyknął w zapędzie:
Niech pan Filip z Konopi naszym posłem będzie!
Z ust do ust gdy się braciom jego imię poda,
Przyjęto na rozwagę — i stanęła zgoda.
Tak tedy, choć się w żadne urzędy nie ciśnie,
Został wybrany posłem prawie jednomyślnie.
Wdzięczen za miłość bratnią, za tyle okrzyków,
Wydał braterską ucztę dla swych powietników,