Płać podatek do skarbu, jak i kmiotek płaci!
Szlachtę nazywasz bracią, miejże tych za braci!
Ja piję zdrowie kmiotków! hej! kto ze mną pije?
Krzyczał Filip z Konopi, wyciągnąwszy szyję,
I w serdecznym zapale ducha gorącości,
Pełny kielich tokaju wyciągał do gości.
Ale szlachta zgorszona zrywa się od stołu,
I sto głosów gniewliwych zawrzało pospołu:
— Co! mój herb Paparona przyrównać do cepa!
— Co to! szlachta mniej warta niśli gawiedź ślepa!
— Co to! chłop z moim synem ma siadywać w szkole!
— Co to! ja na podatek od szlachty pozwolę?
— Piękny poseł! na sejmie stan szlachecki zgłuszy!
Hejże, mości panowie! a obciąć mu uszy!!
I sto spojrzeń Filipa przebodło surowo,
I sto szabel zabłysło nad niebaczną głową,
I każda, jedna ostrzem, druga płazem, kropi.
Zatoczył się skrwawiony pan Filip z Konopi,
Chciał dobyć karabeli — lecz padłszy jak długi,
Wywrócił stół z puhary. — Krew i wina strugi
Pociekły po podłodze, szkła w powietrze lecą...
A gdy się zapęd szlachty uspokoił nieco,
Wywleczono z pod stołu, jak gdyby złoczyńcę,
Zrąbanego do kości, zbitego na sińce.
Ten widok jakoś szlachtę do żalu poruszy:
Ocucono Filipa, dopytano duszy,
Dali nieco pomocy i nieco pociechy,
I zawieźli Łazarza pod domowe strzechy.
Dobrze mu! jak nie wiedzieć, że los taki spotka,
Kiedy szlachtę porówna do podłego kmiotka?...
............
Myślicie, że ktoś czuwa, że ktoś nad nim płacze?
Ani żywego ducha! Pan Filip w swej dumie