Zastygła w jego oczach. Lampa ledwie błyska,
Migają płachty cieniów, jak czarne zjawiska,
Wiatr uderza do okien, wzdycha Jezuita,
A dziad chrapliwym głosem Miserere czyta.
Wieszcz ocknął się ze drzemki i słodko uśmiecha;
Przyjacielsko powitał starego Wojciecha,
I rzekł doń: Miły Oczko! wierzyć nie możecie,
Gdziem to ja latał we śnie — och! po całym świecie!
Śniłem, że jestem Flisem...[1] w ładownej komiędze,
Zda się, szybko nurtami wiślanemi pędzę;
Od źródeł płowej Wisły do Gdańskiego grodu.
Obiegłem całą przestrzeń, jak niegdyś za młodu.
A cała ta kraina, na żyznym zagonie
Usiadła, jak pieszczocha, u Boga na łonie;[2]
Jakie tam żyzne pola, jakie piękne lato,
Jak tam w wioskach wesoło, jak w miastach bogato!
Jakie echa dla pieśni w tej miłej zaciszy,
Hukniesz kędyś nad Wisłą — trzy powiaty słyszy!...[3]
Wzniosłem się na powietrze — wytężyłem oko,
I widziałem Ruś piękną, całą Ruś szeroką.
Do odwiecznego Lwowa zawitałem gościem,
Krążyłem nad Kamieńcem, nad krzepkim Zamościem,
Zlatałem Busk, i Sokal, i Horodel stary,
Przesnułem się świętymi w Kijowie pieczary.
Zakrążyłem raz jeszcze — i spadłem jak ptaszę
Na puszcze roksolańskie, stare puszcze nasze:
Wszędy mię było pełno... Zajrzałem do kwiatka,
Byłem pszczółką, gdzie żwawa krząta się gromadka,
Przyniosłem kroplę miodu dla pszczółek i dla się,
Skosztowałem go nieco: upoił mię zda się,
Upoił aromatem macierzystej niwy...
I od wioski do wioski latałem szczęśliwy,
Widziałem prace ludu pasterskie i rolne,
Dzieliłem jego trudy i życie mozolne,