Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/492

Ta strona została przepisana.

Lica jego pobladły — i rzekł do lekarza:
Uśmierzajcie tę gorączkę, co mu krew rozżarza...

XV.

— Acernie! Pan Bóg z tobą — rzecze Oczko z cicha —
Hamuj zapęd twej piersi, gdy się rozkołycha;
Nie daj się dobrowolnie rozwijać malignie,
Wypij nieco tyzanny, to ci krew ostygnie.
— Nie trwóżcie się — rzekł chory — o bracia najszczersi!
Krew już i bez tyzanny zastyga w mej piersi,
Ja czuję, że przeżywam mój ostatek ducha;
Lecz nim zgaśnie kaganiec, niech żywiej wybucha!
Przy ostatecznym blasku nim zgore oliwa,
Może się jaka prawda z cieniów wydobywa;
Dajcie niech się wynurzy, póki myśl migota...
Wiesz, jakem szukał prawdy przez mój ciąg żywota...
Boże mój! czemuż właśnie prawda się odsłania
W ostatecznej godzinie... w godzinie skonania?...
Jak myśl kipi! a słowa powoli się wleką,
A jeszcze mój testament do końca daleko;
A tutaj jedno z drugiem kojarzy się tłumnie,
A tutaj biedna głowa marzy bezrozumnie,
A tutaj serce rwie się, rozpada na części...
Czyż chwilom ostatecznym Pan Bóg nie poszczęści?
A muszę, nim pożegnam oblicze tej ziemi,
Wygadać mój testament przed ludźmi dobremi,
Wygwarzyć wszystkie bóle, wszystkie me rozkosze...
Na czem to ja stanąłem?... pomóżcie mi, proszę!

XVI.

I ja byłem szczęśliwy — ja... dziś nędzarz stary!
I mnie niegdyś kochano — kochano bez miary;
Nie dorównałem inszym gładkością urody,
Lecz miałem nieco sławy — byłem jeszcze młody —
A młodość, głośne imię i dostatku nieco,
Zdoła zawsze podziałać na duszę kobiecą.
Jam ją kochał... och! kochał... o przepuść mi Boże!
Więcej niż własną duszę — niźli Ciebie może!