Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/565

Ta strona została przepisana.
III.

Ledwie bywało dziewiąta godzina,
Wydzwoni ranek na zamkowej wieży,
Król z brewiarza jutrznię rozpoczyna,
(Bo się pilnował kapłańskich pacierzy),
A na pokojach u tronowej sali
Już się panowie i dworscy zebrali,
I szepcąc cicho prze królewskie zdrowie,
Czekali, rychło dzwonek się odzowie.
Potem dworzanin, który pełnił straże,
Otwiera pańskie komnaty i woła:
— Królestwo Ichmość zaraz się ukaże,
Tędy przechodzić będzie do kościoła.
I wchodził Zygmunt i obok królowa, —
Chylą się czoła w cześć Królewskiej Mości;
Lecz król milczenie uroczyste chowa,
Jeno skinieniem pełnem uprzejmości
Powita dworzan i przez salę kroczy,
K'ziemi spuściwszy swe promienne oczy.
Wtedy i słowa wyszepnąć niemożna;
Bo król rachunek przed spowiedzią czyni.
Wyszedł w krużganek — a ciżba pobożna
Już do zamkowej tłoczy się świątyni.
Wszyscy w milczeniu, a wszyscy po parze,
Senat za królem, a dworscy po przedzie,
Idą w krużganku kryte kurytarze,
Co z zamku prosto do kościoła wiedzie.
Pod baldachimem z bogatej purpury
Uklęknął Zygmunt lub krzyżem się ściele;
A tam kapelan, albo Biskup który,
Czyta Mszę świętą, — a w całym kościele
Szmer taki cichy, jak liści osiny,
Kiedy się trzęsą przy świetle księżyca;
Posłyszysz nawet, kiedy parsknie świeca,
Lub czyje serce z cierpienia lub winy
Jęknie westchnieniem.