Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/572

Ta strona została przepisana.

Nie dziw, że dzieci od głodu się trzęsą.
Ojciec kuł ludziom pancerze za młodu,
Chronił ich piersi od bojowej kuli,
A dzisiaj dziatwy ginącej od chłodu
Nikt nie ochroni — nikt nie da koszuli!
Tak stary bajał jednego poranka...
Och! bo i jego był los taki samy!
Machnął biczyskiem i zaciął bułanka,
Stuknął o kamień i wjechał do bramy.
A ojciec Skarga, co zawsze przy sobie
Miał rzymski stylus i tabliczki z wosku, —
Co nieszczęśliwym w utrapienia dobie
Z rychłą pomocą spieszył po ojcowsku, —
Zapisał imię nieszczęśliwej wdowy,
Pożegnał starca i ruszył swą drogą:
I już nazajutrz pacholik zamkowy
Zaniósł jej wsparcie — Bóg-że wie od kogo!
A kiedy pełniąc stare obyczaje,
Krzepił Szeliga w gospodzie swe zdrowie,
Bóg wie dlaczego coś mu się wydaje,
Że i miód słodszy, i weselej w głowie.

IX.

Tak często gęsto, niby nieumyślnie,
Jakieś słóweczko do rozmowy wciśnie;
Wiedział z kim gada i wiedział jak gadać.
Skarga, co ludzi przywyknął spowiadać,
Bywało zręcznie za słówka go chwyta,
Daje woźnicy wygadać się dłużej,
A z jego bajań zawsze się wynurzy
Jakaś niedola, gdzieś nędza ukryta.
Skarga dochodził po nitce pajęczej,
Gdzie jaki dłużnik, co go lichwiarz dręczy,
Kogo nękają bezbożni pieniacze,
Lub jakie bóle komu serce ranią;
Gdzie biedne dziewczę rozpaczliwie płacze,
Stojąc nad grzechu straszliwą otchłanią;