Coby go kiedyś między ludzi wwiodła.
Cierpiał Szeliga — lecz się nie użala,
Bo nad swą strzechę wolał zamki cudze, —
Po tyloletniej po dworach usłudze
Czuł, że sam winien, idąc do szpitala.
Szczęściem, Bobola, wielki podkomorzy,
Człek miłosierny, polubieniec króla,
Zwiedzając domy, gdzie jęczeli chorzy,
Nad jego losem rzewnie się rozczula.
Niepiśmiennemu, jak strzelec zwyczajnie,
Co nie miał zdrowia, co już był niemłody,
Jakież się mogły nastręczać zawody?
Wzięto Szeligę do królewskiej stajnie.
Zapłakał z razu, mając barwę nosić;
Lecz gwoli żony i dziecka potrzebie
Zaparł się herbu i samego siebie, —
I tak niedoli doświadczył już dosyć.
Nowy chleb jego — zwyczajnie woźniczy,
Choć to u króla, lecz zawsze sromota,
Wśród upokorzeń, wśród ciągłych goryczy,
Boleść na sercu, chociaż barwa złota.
Ale ta świetność i hańba rzemiosła
Przez lat trzynaście do serca już wrosła.
Tylko gdy Skarga k’wyznaniu zachęca
I trącił serca bolejącą strunę,
Szeliga ryknął płaczem potępieńca:
— Czyż ja tu kości do grobu usunę?
Jaż, niegdyś szlachcic!... czyż mi Bóg przeznacza
Włożyć do trumny mój bicz poganiacza
Och! gdyby nieco grosza ku potrzebie,
Znówby woźnica wskrzesnął na szlachcica,
Szedłbym na Litwę o żebranym chlebie,
Tambym przebłagał mogiłę rodzica,
Wykupił dworek, com stracił z mej winy,
I zakopany w ustroniu dalekiem,
Kształciłbym syna pomiędzy Litwiny,
I tambym umarł niezależnym człekiem.
Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/578
Ta strona została przepisana.