Bo Świętość sprawy czyni bohatera:
Imię mężnego na nie się nie przyda,
Gdy czyje czoło piętnuje ohyda.
Pod wioską Prostki, na pruskiej granicy,
Bfwed, już z dziedziny sarmackiej wygnany.
Leżał obozem — a dwa polskie pany,
Dwaj macierzystej ziemi najezdnicy:
Książę koniuszy, Bogusław Radziwiłł,
I podkanclerzy polski, Radziejowski,
Nowe Szwedowi podawali wnioski,
By wrócił w Polskę i kraj uszczęśliwił,
Że tamta ziemia ku niemu stęskniona
Znowu poddańeze wyciągnie ramiona.
Elektor pruski, obecny naradzie,
Co swoje hufce ze Szwedem połączył.
Co radby z Polską na zawsze już skończył.
Przyrzeka pomoc i warunki kładzie.
Radzono długo... noc była już ciemna.
Były tam plany, i spory, i swary;
Wreszcie nastała ugoda wzajemna,
Przybito dłonie, podano puhary, —
I cichy toast okrążył trzy razy:
Niech żyje zguba Kazimierza Wazy!
Szeliga z wartą księcia Bogusława
Stał przy namiocie tuż za samem płótnem.
Słyszał jak gwarna toczyła się wrzawa.
Słyszał toasty z ich proroctwem smutnem;
Ale mu serce nie zadrgało zgrozą.
Zaśmiał się — szepnął: Giń, Rzeczpospolita!
Gdy starą Polskę na marach powiozą,
Toć nowy w świecie porządek zaświta.
Szwedzkim stronnikom już zręczność się poda
Wypłynąć na wierzch, bo ich teraz pora...
Już nie starosta, jak marzyłem wczora,
Lecz będę hetman, kanclerz, wojewoda;