Zawsze w niem pieścił obraz swej wioski
Zawsze śnił stary domek ojcowski:
Czy go zobaczy? i w jakiej doli?
Ot może Pan Bóg kiedyś pozwoli,
Miłe dla serca zaświta rano.
Wojskom w te strony ruszyć kazano,
Bo właśnie zapał najwyżej wzrastał,
Rok osiemsetny dwunasty nastał.
Cezarów orzeł skrzydła rozpina
Nad sztandarami Korsykanina;
Skinął na północ i na wschód słońca —
Dwadzieścia plemion, jak lawa wrząca,
Płonąc, i sycząc, i zionąc parę,
Szło zburzyć Kremlu wieżyce stare.
— Pędem piorunu potok się leje —
Tak o tej chwili pisały dzieje.
— Żółw nas prześcignie w takim pochodzie! —
Powiadał Janek — ostrogą bodzie
I tręzlą swego wierzchowca spina:
Ot już i Niemen, ot i rodzina,
Ot i powietrze stamtąd powiało,
Ot i zobaczę mą wioskę całą!
Toż mię otoczą roje gromadne!
Toż ojcu, matce do nóg upadnę!
Powiem im, powiem z całym zapałem,
A gdzie ja byłem, a co widziałem,
Otóż się każdy ze mnie nadziwi!
Bóg-że wie tylko, czy oni żywi?
Czy oni zawsze zdrowi, weseli?
Czy może o mnie już zapomnieli?!
Już miota Jankiem radość gwałtowna,
Zdaje się serce w piersiach me mieści:
— Już mi do domu mil ze dwadzieści...
Dwadzieścia tylko, och! jak to mało!