Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/046

Ta strona została przepisana.

Zamek od świec jarzących jak latarnia gore,
Tam bieży tłuszcza;
A rektor jezuicki pod wieczorną porę
Fajerwerk puszcza.
Na grobli mają szpilkę przy kagańców mnóstwie
Znalazłbyś pono;
A w mieście, jak mówiłem, przy każdem domostwie
Pochodnie płoną.
Słupy przy każdym domu wkopano do ziemi,
Lampa na słupie,
I wszyscy stróże domów siłami wspólnemi
Pracują w kupie.
O biednaż moja głowa! mój słupek nie gore,
Spóźniłam trocha;
Musiałam zakołysać moje dziecko chore,
Mego pieszczocha.
A pamiętam, że była z ulicy na dole
Nasza siedziba.
Stuka tedy do okna z ratusza pacholę,
Aż pękła szyba.
— Hejże stróżu! pal światło, jak raczył zalecić
Pan burmistrz miasta!
Nie wiem, czy tulić dziecię, albo ogień świecić —
Biedna niewiasta!
Tam ogniów i tak dosyć, tu chora dziecina —
Boli mię dusza!
Wtem przypada do izby, w plecy mię zacina
Sługa z ratusza.
Wybiegam na ulicę, rozpalam pochodnię,
Wiatr ją zadyma.
Patrzę w okno — tam dziecię drętwieje i chłodne
Tuż przed oczyma.
I krzyczy w niebogłosy, czernieje jak sadza,
Serce się kroi:
Chcesz pobiedz — ale tutaj ratusza władza
Nad karkiem stoi.