Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/051

Ta strona została skorygowana.

Alem dawno nie słyszał ich grania.
Popróbujmy — a może się uda
O nieszczęściu zapomnieć minionem.
Przywołajcie Bekwarka z Klabonem!
Niech muzyka pokaże swe cuda!
I na krześle obitem bogato
Zasiadł Zygmunt dać ucho piosence,
I na stole zasłanym makatą
Oparł rękę, a czoło na ręce.
Weszli tedy dwaj mistrze kapeli,
Na królewskie skinienie gotowi,
I oddali pokłony królowi,
I opodal z lutniami stanęli.
Taktem męskim, bojowym a skorym,
Pierwszy w struny Klabonus uderzy,
Który później pod chrobrym Batorym
Wyśpiewywał potyczki rycerzy,
Co w muzykę ubierał i stroił
Kochanowskich łacińskie kameny,
Pieśnią twardą, jak chrzęst karaceny,
Nieraz chrobrych rozkosznie upoił.
Energiczne a męskie wyrazy,
Jak grad z piersi sypnęły śpiewaczej,
Załoskotał po strunach trzy razy,
Zmieniał takty... inaczej... inaczej,
I przygrywka do pieśni gotowa,
I przy lutni zaśpiewał w te słowa:

∗             ∗


PIEŚŃ KLABONA.

Na Niebiosach we dwie chmury
Zahrukotał grzmot ponury,
A na ziemi huf podwójny
Porozwijał godła wojny.
I dwie groźne mężów siły
Czołem na się uderzyły,