Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/064

Ta strona została przepisana.

Dziad zasiadł stare naprawować sieci,
Bo szedł na rybę jutrzejszego ranka.
Tylko coś płomień leniwie się bierze,
Wiatr go zadyma od chwili do chwili,
Huczy w kominie żałośnie i kwili,
Jak dusza z czyśca prosząc o pacierze;
A wieczór ciemniej i ciemnie] koleją
Zakrywa szyby swoją szarą dłonią
A płachty śniegu po szybach się kleją,
A bryły lodu po okienkach dzwonią.

VII.

Wtem słychać z dala — zaskrzypiały wrotka,
I psów myśliwych zrywa się gromada
To szczerym piskiem domowego spotka.
To siewnym głosem na obcych ujada;
I na podwórku słychać tuż przy ścianie
Tętnienie koni i ludzi gadanie.

VIII.

Stuknięto w rygle - i drzwi pochylone
Skrzypnęły z trzaskiem, jakby od wyłomu,
Chatni mieszkance cofnęli się w stronę:
Gość niebywały zjawił się do domu.
Zawiany śniegiem, w bogatej niedźwiedni,
W sobolej czapce, zjawił się pan stary:
Złociste klamry u jego czamary,
Jakich wieśniacy nie widzieli biedni;
A w jego ręku pozłocista spisa,
A biała broda na piersi mu zwisa.

IX.

Za starym panem dwaj młodzi panowie,
O ile ciemność rozeznać pozwoli,
W krótszych czamarach z kosztownych soboli
I z blaszanemi czapkami na głowie.
Wszedł i Sulima, tutejszy gajowy,
Z trąbką przez plecy, z oszczepem we dłoni;