Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/065

Ta strona została przepisana.

Zaprasza panów uprzejmemi słowy,
I uniżenie każdemu się skłoni:
Ot moja chata, miłościwe pany!
Choć ciasna, ciemna i ubóstwem świeci,
Lecz zawżdy lepsze jakiekolwiek ściany
Niż kryta puszcza wśród śnieżnej zamieci.
Pan zdjął swój kołpak i rękę mu poda,
I sute klamry swej szuby odpina:
Miła mi — rzecze — takowa przygoda,
I wielce wdzięczna uprzejmość waścina.
Co do wygody... ho! jam żołnierz stary,
Wiem, co są w polu zamiecie zimowe.
Gdy zasnąć pilno, nie trzeba kotary,
Burka za pościel, a siodło pod głowę.
U mnie w obozie — a broń Panie Boże! —
Miększy spoczynek nie ujdzie na sucho:
Sarmacki żołnierz tylko zasnąć może
Na jedno oko i na jedno ucho.
Oczu i uszu nie zakrywać dłonią.
Bo trzeba słyszeć, jak w trąbę zadzwonią.
Czy prawdę mówię, mnie wielce łaskawy
Regimentarzu koronnej buławy?
Drugi pan nizko skłonił się i powie:
Za to śpią smaczno i miasta, i wioski;
Wiedzą, że czuwa, pilnując ich zdrowie,
Hetman koronny, waleczny Tarnowski.
Czuwaj nam wieki, a nikogo z ludzi
Tatar swym wrzaskiem ze snu nie obudzi!

X.

Na głośne imię wielkiego hetmana
Wstecz się cofnęła domowa gromadka,
Starzec Sulima przypadł na kolana
I z siwej rzęsy łzę otarł z ukradka.
Młody syn jego, tutejszy gajowy,
Cofnął się kścianie i stanął z daleka,
Jako na straży żołnierz szeregowy,