Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/090

Ta strona została przepisana.

Dla pieszczot serca nie stanął do bitwy,
Chociażby kraje Korony i Litwy
Wzywały ciebie do obrony granic?
Czyż dla starostwa lub dla marnej sławy
Stawiłeś piersi na włócznie i noże?
Czyż to już wszystkie odbyte wyprawy?
Czy nic krajowi zagrażać nie może?
Wkoło Wołosza, Turcy i Tatarzy,
A Polska piękna bogata, szeroka;
Czyż nikt już na nią targnąć się nie waży?
Czy nikt nie rzuci zawistnego oka?
Och! nieraz, nieraz nasze piękne łany
I krew zaleje, i ogień przebieży,
I nieraz hetman przywoła rycerzy
Na śmierć szlachetną lub na ciężkie rany.
Nie, mój Hrehory! folgować niewolno
Ni zdrowiu swemu, ani sercu swemu:
Na każdą wojnę ruszysz po staremu
Zdobywać chwałę fatygą mozolną.
Ja pozostanę, drżąc o twoje zdrowie,
Płacząc z tęsknoty, modląc się do Nieba...
Jednak, Hrehory, idź gdzie trąba zowie!
Narażaj życie i umrzyj gdy trzeba!
Tak rzekło dziewczę, a potem w milczeniu
Spojrzało oczu błagającym rzutem,
I wątłą rękę wsparło na ramieniu,
We twardy pancerz stalowy zakutem:
Już jedź, Hrehory... nie... pozostań jeszcze;
Niech się napatrzę, niech z tobą pogwarzę...
Jakieś mnie mówi przeczucie złowieszcze,
Że los nam może rozłączyć się każe...
— Przestań, Beato! przestraszasz mię srodze! —
Mówił Hrehory, spojrzawszy nieśmiało:
Tyle jest śmierci na żołnierskiej drodze —
Czyżby mnie teraz umrzeć należało?
— O! nie, Hrehory! nie! żadna przygoda
W mojem przeczuciu nie zagraża tobie!