Może, gdy wrócisz, to ja będę w grobie,
I już mi ręki Hrehory nie poda!
Czuję, że ślub nasz rozchwiewa się w górze,
I mózg, i serce pali, jak zarzewiem...
Przeczuwam jakieś niebezpieczne burze...
Może mój ojciec... czy hetman — ja nie wiem...
Może ty wrócisz obojętnym, chłodnym...
Albo już — serca mojego niegodnym...
A nad podartą gajowego chatą
Dziesięć lat ciężkie przytłoczyło brzemię.
Nadgniły domek osunął się w ziemię.
Mech go nastrzępił powłoką kudłatą.
Krzyż się osunął, który stał przy wjeździe,
I uschła grusza, i zrąbano klony;
Błyszczy się mostek nowo postawiony,
I nowy bocian klekoce na gnieździe.
Gdyby w tej chwili przyjechał Hrehory,
Gorzkąby łezkę sam nad sobą wylał:
Stary dziad jego od roku był chory.
Już się do grobu widocznie pochylał;
Tylko się modli i rozmowy szuka
O znakomitych powodzeniach wnuka.
Jemu o wnuka szło może nie tyle,
Ile miał świetność rodową na względzie;
Modlił się: Panie! nie spocznę w mogile,
Aż mój potomek kasztelanem będzie.
Jemu nie trudno — gdy hetman z nim trzyma,
Niechby pracował na to całe życie,
Ażby klejnot herbowny Sulima
Na niebywałym postawił zaszczycie!
Tak stary marzył, i z miasta, i z wioski
Różne o wnuku zbierając pogłoski.
Ojciec postarzał, przebiegając knieje,
Straciwszy zdrowie w pracy bez ustanka;
Strażniczy oszczep i chatnie nadzieje