Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/098

Ta strona została przepisana.

W końcu jesieni — około mogiłek,
Przy rodzicielskiej gajowego chacie,
Zjawił się człowiek, jak upiór cmentarny,
Brodą zarosły, wynędzniały, czarny
Miał szmaty sukien zdartych po połowie,
Pancerz na piersiach i kirys na głowie.
Pod okna chaty jak złodziej się skrada;
Tam grały skrzypce — było gwaru wiele,
Brząkała w czarki wesoła gromada:
Trafił Hrehory na Janka wesele.

XXI.

— Nie wejdę w chatę, ho tylko potrwożę,
Zlęknie się ojciec i matka nieboga.
Dalej Hrehory! dalej w Imię Boże!
Na Ukrainę to nieblizka droga!
Napił się wody z rodzinnej krynicy,
Chwycił garść piasku, zawiązał do szmatka,
A dobywając słabych sił ostatka,
Zniknął w manowcach znanej okolicy.
Nieprędko potem, nieprędko mówiono,
Że się Hrehory wałęsał tą stroną.



EPILOG.

Znowu lat dziesięć przebiegło, jak chwila,
Otośmy w stepie bujnej Ukrainy:
Słońce się letnie na zachód nachyla,
Wiatrek kołysze kwiaty i krzewiny,
I bujne żyta, i pszeniczne łany,
Gęsto porosłe, ciągnące się długo;
We wsi dalekiej dzwon rozkołysany
Echo posyła za milę, za drugą.
Pięknaż to ziemia! ma wszystko dowoli,
O co się tylko modli w Imię Boże:
Mleka, i miodu, i chleba i soli, —
Tylko spokoju wymodlić nie może.