Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/099

Ta strona została przepisana.

Od Wołoszczyzny do tureckich granic,
Od Tatarszczyzny, co nigdy nie syta,
Wróg codzień prawie, nieoględny na nic,
Puszcza pożary w pszenice i żyta.
A gdzie bogatszy kościółek, cerkiewka,
I gdzie kraśniejsza niewiasta, czy dziewka,
Gdzie skarbiec pański za żelazną kratą
Strzegą hajduki okute we stali, —
Oni to wiedzą: co wiosna, co lato,
Tabor tatarski w Ukrainę wali.
A że kraj równy, obfity, przestronny,
Wszędy im droga uwijać się żywo;
Nie lubią walczyć, lecz gdzie lud bezbronny,
Najlepszy oręż, to nóż i krzesiwo, —
Wpadnie, zrabuje, pozakrwawia miecze,
Zapali wioskę i dalej uciecze.
By takich zbójców niszczyć i odpierać,
Dziwnem się młodzież opisała bractwem:
Przysięgła razem i żyć, i umierać,
I Zaporoskiem zwała się Kozactwem.
Nie mieli wiosek, lecz tabor wojskowy,
W którym żołnierskie prowadzili życie;
Nie sieli zboża, bo ich same łowy
Stepowym zwierzem karmiły obficie.
Przemierzyć łąkę, gdzie trawa do pasa,
Nie przyszło na myśl nie jednemu z ludzi;
Tam stado źrebców Kozaczyzny hasa,
Kiedy się harcem z wrogami utrudzi.
W polu niewiasta piosnek nie wywodzi,
Kwilenia dzieci tam nikt nie usłyszy;
Bo Kozaczyzna nie z plemion się rodzi,
Jeno z dorosłych dalekich przybyszy.
Im żadna księga statutów nie znana,
Całym statutem ich obyczaj stary:
Słuchać swojego pana atamana
I gonić w stepie Turki i Tatary.
Kto do nich przystał na Sicz Zaporoża,