Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/129

Ta strona została przepisana.
XVII.

Gniew groźny osiadł na starosty czole,
Wzgarda zmarszczyła jego brwi sokole.
— Żołdaku! — rzecze z postawą wyniosłą —
Po coś przysłany, czyń twoje rzemiosło.
Musisz dopełnić, co ci rozkazali,
Choć prawo więzić szlachcica zabrania;
Lecz wara tobie zapuszczać się dalej,
W obywatelskie wchodzie przekonania!
— Jak się podoba, — jeśliś tak uparty,
Muszę cię stawić przed zwierzchności władzą! —
Odpowie Hesler — i krzyknął do warty:
Niech go wywiodą i na konia wsadzą!
Spełnił się rozkaz — wyszła ciżba cała
Z hałasem, brzękiem i urągowiskiem.
Małżonka nawet męża nie żegnała;
Bo pod przestrachu i żalu naciskiem,
Taki ból w sercu, tak w głowie się mroczy,
Że skamieniała, jak posąg rozpaczy;
Błądzą dokoła nieprzytomne oczy,
Lecz nie pojmuje co to wszystko znaczy.
Wreszcie do okna podbiega jak we śnie,
Słucha... już hufiec wyjechał za wrota...
— O dziecię moje! — krzyknęła boleśnie —
Tyś już sierota!...

XVIII.

Jesienne słońce z pod deszczowej chmury
Wyjrzało rankiem i w chmurach się chowa.
Lecz Dłuski dworzec smutny i ponury,
Jakby tu przeszła zaraza morowa.
Służba ze strachu gdzieś pierzcha na stronę,
Przy bramie leżą dwa trupy ze straży,
Przy nich psy wyją; przez okna stłuczone
Wpadłszy do komnat, wicher gospodarzy;
Sprzęty popsute i ściany odarte.
Gdzieniegdzie pochwa staroświeckiej broni,