Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/130

Ta strona została przepisana.

Wiatr po podłodze rozwiewa gdzieś kartę...
A pani, blada, oparta na dłoni,
Nie wie, co począć; — przestrach tajemniczy,
Odjął jej siłę, odrętwił ją samą.
A małe dziecię z kolebki jej krzyczy:
— Daj wody, mamo! weź na ręce, mamo!
Ręce zdrętwiały — a tu w całym domu
I kubka wody niemasz przynieść komu.
Nieprędko słudzy zeszli się do pani,
Aby ją złożyć na niemocy łoże;
Nieprędko przyszli strwożeni poddani
Zobaczyć, co tam działo się we dworze.
Aż zapłakali — bo wszędzie ruina,
Jaka po Sasach bywała zwyczajnie;
Zginęły z piwnic stare stągwie wina,
Konie najlepsze zginęły ze stajnie,
Tylko myśl jedna utwierdza ich w wierze:
Kozactwo wróci — i pana odbierze.

XIX.

Wróciła zresztą i kozacka jazda,
Straż opiekuńcza okolicy całej,
Jako sieroce orlęta do gniazda,
Skąd już ich wodza sokoły porwały.
Pan Piotr Olędzki wielce boleściwy
Z gorzkiemi łzami przemówił do sotni:
— Bracia mołojcy! patrzcie, przez Bóg żywy!
Co tu zdziałali Saksonowie psotni!
Oj! gorzkiej, gorzkiej zadali nam soli,
Pan Bóg na ciężką przeznaczył nas chłostę!
Pani w chorobie, a pan nasz w niewoli.
Hej! może odbić uda się starostę!
— Jedźmy! — krzyknęli — Sakson nie uciecze!
W pień wyrąbiemy Heslera załogę!
Popaśli konie, wyostrzyli miecze,
Wzięli kul, prochu i chleba na drogę,
Krzyżyk na piersi — i po twardej błoni