Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/149

Ta strona została przepisana.

W południe obiad przyniosą ci sługi,
Wieczorem szyldwach przetrząśnie twe łoże.
Zda się szyderstwem, kiedy dźwięk zegaru
Jakiejś godziny przedstawia odbicie.
Dla trupa w grobie czas nie ma rozmiaru,
A życie więźnia — to umarłe życie.
Gdzie wszystkie czynu zerwane ogniwa,
Każda godzina wieczność się nazywa.
Ale towarzysz, w więzieniu towarzysz:
Z nim swoich ludzi, z nim wspomnisz swe strony.
Ho! bywa czasem, tak się z nim rozgwarzysz,
Że dzień upływa ani postrzeżony.
Lecz myśl, gdy leci w nadpowietrzne kraje,
Z Aniołem Stróżem gdy chcesz się rozgadać, —
On ci o śniegu przeszłorocznym baje,
I puste rzeczy będzie rozpowiadać.
Wtedy ci droższa twa samotna cisza,
Choć słuchasz brata, szanując w nim człeka;
Przykręć gadanie twego towarzysza.
Chciałbyś mieć celkę od niego z daleka,
Chciałbyś sam dźwigać jarzmo swej niewoli,
Chciałbyś sam cierpieć, kiedy serce boli...
Tak myślał więzień; ale trudna rada,
Wszak władza wieszczów nie każdemu dana:
Gdy trzeba milczeć — to pan Piotr zagada,
Gdy trzeba mówić — on milczy jak ściana;
Gdy myśl uleci ku domowej strzesie,
On cię obrazy powszedniemi mami;
Gdy cię modlitwa do Niebios uniesie,
On zimno rzecze: Zmiłuj się nad nami!
Chciałeś go podnieść i bujać z nim w Niebie,
A on myśl twoją zniżył aż do siebie.
Tysiąc jest w świcie moralnych niewoli,
Tysiącem bólów nasze serce boli.
Lecz kiedy cierpim, — miłosierny Boże,
Daj nam żyć myślą swoją a nie cudzą:
Przyjaciel, żona, domownik, pies może,